wtorek, 14 stycznia 2014

FOLKLOROWANKI 3


Tak więc dotarliśmy do Anglii. Na miejscu zostaliśmy skierowani do takiego jakby "Domu Kultury", tam dostalismy solidny poczęstunek i przydział w jakiej rodzinie będziemy mieszkać.



 Do domów przyjęli nas ludzie z Polonii , która zadomowiła się w tym mieście. Miasto to nazywało się Svindon . Nie pamiętam już jak to się poprawnie pisało ale nieważne. Mnie i moje dwie koleżanki przydzielono do małżeństwa, które było polskiego pochodzenia ze strony swoich rodziców. Pan nazywał się Władysław a pani-Jola.Oboje doskonale mówili po polsku. Przyjeli nas bardzo serdecznie. "Wpakowali nas do samochodu" i zawieźli do domu. Ten czerwony dom na zdjęciu u góry po prawej stronie to właśnie ten dom:


Zdjęć niestety nie zachowało mi się za wiele a te które mam są złej jakości, jakieś wyobrażenie jest.
Dom na zewnątrz był bardzo zadbany trawa była przystrzyżona co do milimetra i wszędzie były piękne kwiatki. My w tamtych czasach tego nie znaliśmy, ani takich domków szeregowych też nie widziałam.
W środku było pięknie wcale nie luksusowo, ale normalnie ładnie i czysto. Bardzo mi się podobały pamiętam schody na piętro: calutkie były pokryte puszystą wykładziną która idealnie przylegała jak druga skóra. Pamiętam też że zdjęłam buty idąc po nich takie były mięciuśkie.
Moja koleżanka Kasia i Ja dostałyśmy pokoik z dwuosobowym łóżkiem a Beata-druga koleżanka dostała osobny pokoik-taki malutki. Naszym pokojem byłam oczarowana. Pierwszy raz na żywo widziałam pokój w którym zasłonki były takie same jak kapa na łóżku i takim samym materiałem był obciągnięty abażur na nocnej lampce. Na ścianie w "nogach " Łóżka na całej jej długości była szafa cała w lustrach (w tych czasach to nic takiego ale wtedy to był luksus który widziałam tylko w katalogach) Pani Jola otworzyła nam tę szafę (było tam mnóstwo sukien) i powiedziała, że jak nic nie będziemy miały do roboty możemy się przebierać i przymierzać ile wlezie.Po prostu szał!
Codziennie rano pan Władek wołał nas na śniadanie i zawsze była jajecznica na bekonie i coś nowego dla nas- płatki kukurydziane zawsze w sześciopaku , jedna paczuszka dla jednej osoby . Pamiętam że nie wiedziałyśmy na początku co to jest a głupio było nam się spytać, ale po dłuższej obserwacji 'skumałyśmy"
Każda paczka to był inny smak: zwykłe żółte, czekoladowe, cynamonowe,jakieś mieszane, białe z czekoladowymi i jeszcze jakieś - nie pamiętam. To było dla nas coś nowego , fajnego. Pamiętam też ,że sztućce były bardzo ciężkie.Tam też jadłyśmy pierwszy raz białą czekoladę i masło orzechowe.
Niesamowity był ten Dom Kultury. W środku niby nic, sala całkiem spora na jednym końcu scena. Prawie jak u nas. Mieliśmy tam różne próby przed koncertami no i koncerty. Dowodził tym wszystkim bardzo miły proboszcz. Pewnego dnia na owej sali była rozciągnięta siatka i graliśmy sobie w babingtona, kiedy przyszedł proboszcz i oznajmił ,że mamy się przygotować , bo za chwilę będzie msza. Spoglądaliśmy po sobie : jak to msza? gdzie? przecież nie ma tu w pobliżu kościoła? Ale posprzątaliśmy , przebraliśmy się w stroje,bo mieliśmy śpiewać na tej mszy i czekamy.
Zaczęli się schodzić ludzie . Przyszedł nasz pan i wytłumaczył nam że msza będzie na sali i mamy pomóc ustawić krzesła. Wykonaliśmy. Przyszło całkiem sporo ludzi wszyscy zasiedliśmy na tych krzesłach i czekamy na proboszcza a Jego wcięło. Siedzimy, patrzymy przed siebie w ścianę i dziwimy się,że inni siedzą tak spokojnie.Nic nie rozumieliśmy. Nagle zagrały organy nie wiadomo skąd i ściana przed nami zaczęła się rozsuwać. Otworzyliśmy buzie ze zdumienia bo za ścianą był ołtarz. Było wszystko: ambona, krzyż na ścianie, organy, wszystko tak jak w kościele no i oczywiście ksiądz. Zaczęła się msza i była Ona najbardziej zapamiętywalna w moim życiu. Po mszy ściana się zamknęła, odniesiono krzesła , przyszedł do nas ksiądz i zaprosił zespól do sali obok na piwko, colę,czy co kto chciał. Wieczorem na sali w której była msza odbyła się zabawa taneczna a proboszcz tańcował z nami że hej!.
Wiele rzeczy nas jeszcze szokowało w Anglii ale na plus.Np.p, Jola wzięła nas pewnego dnia na zakupy. Wiedziała że chciałyśmy sobie kupić buty. Miałyśmy trochę kieszonkowego. Weszłyśmy do sklepu a tam zaraz pięknie kazano nam usiąść na krzesełku i wybrane przez nas buty zaczęto nam przymierzać. Najpierw miałam włożyć stopę na takim czymś gdzie pobrano mi rozmiar nogi , potem pan przynosił mi i ubierał na nogę but, który wybrałam i kiedy w końcu dopasował, ładnie zapakował i wręczył w kolorowej reklamówce do ręki. Byłam w szoku jeszcze nikt nigdy wokół mnie tak nie skakał. Te reklamówki też były dla nas czymś dziwnym. Każdą rzecz jaką kupiliśmy sobie choćby była najmniejsza wkładano do pięknej reklamówki.
W Polsce jeszcze tego nie znaliśmy więc się czasem nie śmiejcie zbyt mocno.:)
Po zakupach nasi państwo wzięli nas na kawkę i ciasto do cukierni. Naprawdę traktowali nas jakbyśmy były ich córkami.
W domu w którym mieszkałyśmy był pokój, którego nam nikt nie pokazał. Po całym domu nas p. Jola oprowadziła a tego pokoju nam nie pokazała. Byłyśmy bardzo ciekawe co tam było i kiedy byłysmy same postanowiłyśmy zobaczyć co tam jest. Otworzyłyśmy drzwi a tam....stało łóżeczko dziecięce a w środku pościel i ubranka. Poza tym nic nie było i wtedy weszła p. Jola z mężem, rozpłakała się. Mówiłyśmy że źle zrobiłyśmy i nie powinnyśmy tam wchodzić ale Ona wcale się nie gniewała. Okazało się, że kiedyś była w ciąży i poroniła i już nie może mieć więcej dzieci , wtedy wszystko zrozumiałam, Ona nie mogła o tym zapomnieć. Było nam przykro ale nie bardzo umiałyśmy pocieszyć w takiej sytuacji.
Na koniec, gdy się żegnaliśmy już przed wyjazdem do domu p. Jola wręczyła mi małą paczuszkę, kiedy ją rozwinęłam zobaczyłam ciuszek i buciki, które pamiętam, że były w tym łóżeczku . Nie chciałam tego przyjąć ale Ona powiedziała, że słyszała kiedyś jak mówiłam do Kasi, że muszę coś kupić z Anglii dla mojej malutkiej chrześniaczki i postanowiła mi to wręczyć, chciała żeby jakaś dziewczynka mogła ubrać coś z tego co Ona kupiła dla swojej nienarodzonej córeczki. Mówiła też, że dzięki temu Jej będzie troszkę lżej. Co miałam zrobić , przyjęłam prezent, poryczałyśmy się i ukochałyśmy.Jeszcze wiele lat później moja córeczka też nosiła te "galotki" od p. Joli. Taki dobry materiał, że "przeżył" kilkoro dzieci.:)
Z wyjazdu do Anglii pamiętam Londyn , kolorowy pełen świateł, że pierwszy raz widziałam i jadłam miętową czekoladę i różne takie rzeczy, których w Polsce jeszcze wtedy nie był , ale najpiękniejsze wspomnienie, to właśnie Ci życzliwi ludzie, którzy nas przyjęli jak własne dzieci i te "galotki" i buciki darowane od p. Joli z prawdziwego serca, bo na pewno trudno było Jej się z nimi rozstać-miała  wszak nosić je Jej mała córeczka.
P. Jola i pan Władek wiele lat później przyjechali do Polski kiedy byłam już mężatką i odwiedzili mnie i moją rodzinę. Byliśmy naprawdę szczęśliwi.Zawsze będę Ich pamiętać. :)





4 komentarze:

  1. Witaj,
    ten mój ciągły brak czasu na wszystko - nie pozwalał mi odwiedzić Cię - ale w końcu udało się. Synek już od dobrej godziny śpi, nadrobiłam troszkę zaległości domowe, więc postanowiłam do Ciebie zajrzeć. Jak u Ciebie z planem dnia? Ja zaczęłam planować swoje obowiązki i okazało się, że znajduję też czas na mały relaks:). Ściskam mocno:) Fajne te Twoje wspomnienia, jak się uporam z "demonami" ostatnich wydarzeń i zmian w moim życiu to może....

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, cieszę się,że do mnie zajrzałaś,z moim planem trochę kulawo ale za tydzień kończymy pracować (w naszym zakładzie zimą jest przestój) to wezmę się na całego za plan. Już teraz staram się niektóre rzeczy robić o okreslonych porach i wtedy jakby było więcej czasu:) Pozdrawiam gorąco i trzymam kciuki za wywalenie "demonów"

    OdpowiedzUsuń